Dlaczego zbieranie materiałów do powieści to mordęga? Czy skandal jest dobrym sposobem na promocję? Jakich speców od marketingu należy się wystrzegać? Czy założenie własnego wydawnictwa było dobrym pomysłem? Odpowiedzi na te pytania zdradza Krzysztof Koziołek, polski pisarz, który niedługo będzie świętował jubileusz 10 lat od debiutu.
Czy pomysł napisania pierwszej powieści dojrzewał w Tobie
długo, czy jednak był to impuls? Skąd pomysł na wejście na rynek książki?
Zawsze jestem szczery względem moich czytelników, tak będzie
i tym razem: nigdy nie marzyłem o pisaniu powieści, nigdy nie planowałem, że
zostanę pisarzem, chociaż zawsze czytałem dużo książek. Można powiedzieć, że
wyszło przypadkiem (śmiech). Pracowałem już jakiś czas jako dziennikarz prasowy
i pewnego dnia, to będzie najlepsze określenie: pomyślało mi się, a co by było,
gdyby w pewnej kamienicy przy ulicy Szkolnej w Nowej Soli zamordowano młodą
kobietę. Zapisałem ten pomysł w notatniku, który dostałem od mojej ówczesnej
narzeczonej, dzisiaj żony. Kiedy to robiłem, nie miałem bladego pojęcia, że
kiedykolwiek coś z tego powstanie, ot, zwykły impuls. Jakiś czas później
zaczęły się pojawiać inne pomysły, pewnego dnia stwierdziłem, że może by zrobić
z tego coś więcej? A że wysłano mnie na długi zaległy urlop, usiadłem do
pisania i tak powstała Droga bez powrotu.
Ukazała się ona dziesięć lat temu. Powiedz mi, jakie emocje
towarzyszyły Ci jako debiutantowi? Podejrzewałeś, że tak rozwinie się Twoja
pisarska kariera?
Drogę bez powrotu wydrukowałem w kilku egzemplarzach na
domowej drukarce, rozdałem znajomym i przyjaciołom, a że recenzje były
entuzjastyczne, oczami wyobraźni widziałem już lukratywny kontrakt, czerwony
dywan i jacht na Morzu Śródziemnym (śmiech). I właśnie wtedy moja twarz
brutalnie spotkała się z drzwiami pod tytułem „Jak trudno debiutantowi w Polsce
wydać powieść bez wielkich znajomości albo jeszcze większych pieniędzy”.
Pisanie i wydawanie książek to showbiznes, nie liczy się jakość twojej pracy,
tylko koneksje. Wiem, że wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale swoje zdanie
opieram na ponad dziesięcioletnim doświadczeniu i tysiącach rozmów z
czytelnikami, bibliotekarzami, księgarzami, wydawcami oraz innymi autorami. Co do
mojej kariery: na wydanie pierwszej powieści znalazłem sponsorów, pomógł mi też
kolega, który ma wydawnictwo kulinarne, zajął się również wydaniem drugiej książki.
A od trzeciej poszedłem już na swoje, zakładając własne wydawnictwo. Od siedmiu
lat jestem pisarzem zawodowym, czyli mówiąc krótko: utrzymuję siebie, firmę i
rodzinę z tego, co wystukam na klawiaturze.
Stary wyjadacz czy wciąż uczący się pisarz? Czy po latach te
emocje – przy okazji premiery każdej kolejnej książki – nieco stopniały, czy
utrzymują się na jednym poziomie?
Kiedy nowa książka przyjeżdża z drukarni, jeszcze pachnąc
farbą, zawsze czuję ten przyjemny dreszczyk i dumę z dobrze wykonanej pracy! A
tej jest mnóstwo, bo jako że jestem też wydawcą, to na mnie spoczywa nadzór nad
przygotowaniem powieści do druku, jej dystrybucją oraz promocją. Minusem
takiego stanu rzeczy jest to, że doba robi się bezczelnie krótka, plusem: nie
muszę kłaniać się wszelkiej maści specjalistom od marketingu. Tu muszę
wyjaśnić, że nie mam na myśli promocji książki, bo ta musi być, inaczej tytuł zginie
wśród dziesiątków tysięcy innych. Chodzi mi bardziej o takich speców, którzy
czytelnika mają w tej części ciała, w której plecy bezpowrotnie tracą swą
szlachetną nazwę i dla których liczy się jedynie zysk. Podam przykład: przed
wydaniem jednej z książek taki marketingowiec namawiał mnie, żeby podzielić ją
na tomy i tym samym sięgnąć głębiej do kieszeni czytelników.
Przede wszystkim piszesz kryminały. Skąd zamiłowanie, o ile
można to tak nazwać, do tego gatunku? Czy planujesz sprawdzić się w czymś zgoła
innym... za jakiś czas?
Sprawa jest prosta: piszę kryminały, thrillery i powieści
sensacyjne, bo właśnie takie najbardziej lubię czytać i to już od podstawówki. Moi
ulubieni autorzy to: Alistair MacLean, Raymond Chandler, Agata Christie, Ross
Macdonald, Dasiell Hammett i Henning Mankell. Ale lubię też powieści
science-ficition i tu odpowiadam na drugą część Twojego pytania: właściwie to
już się sprawdziłem, bo Będę Cię szukał, aż Cię odnajdę to połączenie
thrillera, powieści sensacyjnej i science fiction. Chyba się udało, bo wiele
osób dopytuje, kiedy pojawią się kolejne części (tu wyjaśnię, że w planach są
jeszcze dwie: Będę Cię szukał, aż Cię pokocham oraz Będę Cię szukał, aż Cię
zabiję). Strasznie mnie korci, żeby już do tego usiąść, niestety, moja doba ma
tylko dwadzieścia pięć godzin. Dwadzieścia pięć, bo średnie jedną dziennie
kradnę ze snu...
Zdecydowałeś się wydawać powieści własnym sumptem: Manufaktura
Tekstów sprawnie funkcjonuje od ponad siedmiu lat. Czy dziś zdecydowałbyś się
na to ponownie? A może szukałbyś innej drogi?
Kiedy zaczynałem, nikt mi nie powiedział, że tego, czego
chcę dokonać, nie da się zrobić. Dlatego to zrobiłem (śmiech). Wiem, że to
anegdotka, ale doskonale oddaje mój przypadek. Już dawno temu przestałem liczyć
kłody, jakie los rzucał mi pod nogi, zresztą jestem z tych, których takie
rzeczy tylko motywują do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Myślę, że gdybym
dziesięć lat temu nie znalazł sponsorów i nie wydałbym debiutanckiej powieści,
to kolejne by nie powstały, a jeśliby powstały, to pewnie wciąż zajmowałyby
miejsce w szufladzie. Oczywiście można liczyć na łut szczęścia i próbować
zainteresować sobą inne wydawnictwa, ale to praca równa Syzyfowej. Żeby nie
wyszło zbyt pesymistycznie: zajmuję się czymś, co sprawia mi ogromną radość,
podoba się czytelnikom, co widzę po cały czas rosnących wynikach sprzedaży, a
także pozwala mi zarabiać na życie, co jest szalenie istotne. Dopóki te warunki
będą spełnione, dopóty nie odwieszę klawiatury na kołek (śmiech).
23 listopada 2017 roku premierę miała Twoja najnowsza
powieść Imię Pani, czyli kryminał retro. W jaki sposób przygotowywałeś się do
napisania tej książki? Pytam, bo ogrom szczegółów i ciekawostek oraz wiernie
oddany klimat tamtych lat robią wrażenie. Skąd czerpałeś inspirację?
Inspirację czerpałem z licznych spacerów i myszkowania po
plenerach i wnętrzach dawnego opactwa w Krzeszowie koło Kamiennej Góry, bo
właśnie tam dzieje się akcja Imienia Pani. Generalnie kryminał retro to dla
pisarza mordęga. Tysiące stron książek do przeczytania, setki godzin spędzonych
w bibliotekach, muzeach i w terenie, do tego tysiące widokówek do obejrzenia,
często z lupą w ręku i niezliczona ilość stron w internecie. Zbierając
materiały do jednego z moich kryminałów retro, przeczytałem sześć tysięcy stron
różnych książek. Naprawdę: sześć tysięcy, policzyłem dokładnie! W przypadku Imienia Pani musiałem między innymi przejść i przejechać kilkadziesiąt
kilometrów, aby być tam, gdzie potem był główny bohater książki. Spędziłem
godziny w kilku kościołach, których wnętrza wręcz zapierają dech w piersiach,
też po to, aby potem wykorzystać to do skonstruowania fabuły. Kapitalne znaczenie miał również fakt, że podczas zbierania materiałów, mieszkałem
na terenie dawnego opactwa, konkretnie w domu gościnnym opata, w tym samym
pokoju, co bohater książki. To pomogło mi nasiąknąć klimatem. Mam nadzieję, że
efekty tego widać na kartach powieści.
Współpracujesz z blogerami. Czy jednak zawsze tak było, czy
musiałeś się dopiero do takiej formy promocji przekonać?
Już dawno temu przekonałem się, że dzisiaj czytelnicy
szukają opinii o książkach nie w mediach tradycyjnych (telewizji, radiu czy
gazetach i czasopismach), tylko wśród sobie podobnych, czyli innych
czytelników. Powiem więcej, blogerzy cieszą się coraz większym zaufaniem,
przede wszystkim z tego powodu, że w przypadku mediów coraz częściej padamy
ofiarą ukrytej reklamy. Druga sprawa: internet nas zdominował. Taki stan rzeczy
nie dotyczy zresztą tylko literatury, ale i innych dziedzin naszego życia,
które niedługo chyba całkowicie przeniesie się do sieci... Hm... To chyba jest
dobry temat na powieść science fiction?!
Zdecydowanie! Myślisz już o kolejnej książce? Czym nas jeszcze zaskoczysz?
A może to tajemnica? :)
Z tym zaskakiwaniem to trzeba ostrożnie... Wspomniani specjaliści
od marketingu to by pewnie chcieli, żebym biegał z nową książką wokół Kolumny
Zygmunta w Warszawie, ale, uwaga: nago! W ten sposób od razu przyciągnąłbym
uwagę mediów i, zaraz po wizycie na komisariacie policji, wylądowałbym w
telewizjach śniadaniowych. Skandal, bo o nim tu mowa, to drugi z najlepszych
sposobów na zwiększenie sprzedaży.
A jaki jest pierwszy?
Śmierć autora... Mówię poważnie! Gdy jakiś pisarz,
piosenkarz, malarz czy inny artysta umiera, to od razu robią wznowienia,
reprodukcje, media o biedaku trąbią. Liczę na zrozumienie moich czytelniczek i
czytelników: ten wariant rozwoju własnej kariery zawodowej mnie nie interesuje,
podobnie jak skandal. Od lat kroczę inną drogą: mozolną pracą, krok po kroku,
dzień po dniu. Na spotkaniach autorskich często pada pytanie, skąd czerpię na
to siły. Odpowiadam zgodnie ze stanem faktycznym: kocham chodzić po górach,
robię to zresztą prawie że wyczynowo, to znaczy łażę na długich i trudnych
trasach, czasami kilkunastogodzinnych. I to właśnie góry nauczyły mnie
przełamywania własnych ograniczeń i znajdowania ukrytych pokładów energii.
Z ogromną gracją posługujesz się słowem pisanym, co
zrozumiałe ze względu na Twój zawód. Czy słowo jest dla pisarza tym samym, czym
jest dla dziennikarza? Czym właściwie jest dla Ciebie słowo?
Nie potrafię oddzielić słowa używanego przez dziennikarza od
tego wykorzystywanego przez pisarza. W moim przypadku oba te zawody wzajemnie
się uzupełniają, co więcej, jako pisarz bardzo mocno czerpię z fachu
żurnalisty. Po pierwsze, w trakcie rozmów z ludźmi podczas zbierania informacji
do kolejnej książki. Po drugie, przy filtrowaniu informacji, co ma równie
kluczowe znaczenie. W końcu podczas samego pisania. Nie zanudzając szczegółami:
pewne umiejętności dziennikarskie pomagają tworzyć tekst dynamiczniejszy i
ciekawszy w odbiorze przez czytelnika powieści. A czym dla mnie jest słowo?
Górnolotnie mogę powiedzieć, że esencją życia. Bardziej prozaicznie: narzędziem
pracy (śmiech).
Gdybyś mógł usunąć ze słownika lub z życia jedno słowo czy zwrot,
co by to było?
„Środki finansowe”! Kiedyś używali go tylko urzędnicy i
politycy, teraz robią to nawet żurnaliści. Często prowadzę warsztaty
dziennikarskie dla bibliotekarzy i wtedy zwracam uwagę, że w normalnej rozmowie
nikt nie powie, żeby mu pożyczyć środki finansowe, tylko pieniądze, fundusze
albo potocznie: kasę. Język polski jest przebogaty i zawsze znajdzie się
sposób, żeby oddać to, co nam w duszy gra. Trzeba tylko chcieć!
Często wspominasz czytelników. Uważasz, że pisarz jest dla czytelników,
czy jednak oni są dla pisarza?
Parafrazując pewnego polityka: jest dla mnie oczywistą
oczywistością, że się uzupełniamy, bez drugiej strony po prostu byśmy nie
istnieli. Zawsze w tyle głowy mam, że to czytelnicy są tymi, dzięki którym stać
mnie na zakupy w pewnej znanej sieci dyskontów z sympatycznym owadem w logo i
chociażby dlatego należy im się z mojej strony szacunek. Co nie znaczy, że mam
spełniać czytelnicze zachcianki! (śmiech) Chodzi mi o to, że według mnie pisarz
czy wydawca, dla którego czytelnicy są tylko dostarczycielami pieniędzy, prędzej
czy później srogo zapłaci za swoje podejście. Książki czytają ludzie
inteligentni i jako tacy szybko się zorientują, że ktoś robi z nich głupków, wciskając
za dużą kasę jakiś literacki gniot. Nie mówiąc już o tym, że takie działanie
jest nieuczciwe i sprzeczne z etyką zawodową, przynajmniej moją.
Dziękuję Ci za poświęcony mi czas.
Kochani, Was zachęcam do zerknięcia na stronę internetową autora oraz jego fanpage. No i gorąco zachęcam do przeczytania najnowszej powieści; Imię Pani – stanowczo klimatyczna historia. Polecam.